Bagaż niesamowitej przygody
03 października, 2020Wiadomości / Kultura i rozrywka / Jasło - miasto
Zbigniew Dranka
(fot. Tomasz Kasprzyk)
Ze Zbigniewem Dranką, byłym pracownikiem Jasielskiego Domu Kultury, pasjonatem, dokumentującym życie kulturalne i patriotyczne w Jaśle, rozmawia Bogdan Hućko
Czym dla Ciebie jest Jasielski Dom Kultury?
- Jest przede wszystkim moim rówieśnikiem (uśmiech). Dom kultury powstał 1 maja 1950 roku, a ja urodziłem się 27 października tego samego roku w byłej Bursie Gimnazjalnej czyli w starym szpitalu. Dedukując, pewnie mnie wieźli do domu rodzinnego koło domu kultury, który wtedy w nazwie miał człon powiatowy. Żartowałem, że otworzyłem oko, patrzę, a w budynku byłej „Zgody” jest dom kultury. W dorosłości zebrałem wspomnienia trzech z pięciu osób z pierwszej załogi PDK; kierowniczki świętej pamięci Zygmunty Cieniawy i będących wśród nas Zofii Krok i Henryka Zycha.
A bez dedukcji - chyba trochę wspomnień z lat młodości pewnie też zostało...
- Bywałem w nim jako uczeń na przedstawieniach, a potem głównie na imprezach rozrywkowych. Pamiętam, że organizowano tam zabawy taneczne dla dorosłych. Była biblioteka i zajęcia oświatowe, konkursy oraz imprezy plenerowe. Zapamiętałem wystawienie „Starej baśni” w parku gorajowickim, bodajże z 1960 roku w miejscu, gdzie dzisiaj stoi szpital. Było to niezwykle barwne widowisko, reżyserowane przez Marię Witowską, pracownicę domu kultury, a dekoracje robił jej mąż Stanisław Witowski z Jasła. Znałem to małżeństwo bardzo dobrze przez bliskość bytowania, bo ja mieszkałem na Piotra Skargi, a państwo Witowscy przy cmentarzu.
Powiatowy Dom Kultury w budynku byłej „Zgody” funkcjonował do 1970 roku. Doskonale pamiętam kino w starym PDK. Na środku sali stała konstrukcja z kabiną i wyświetlano filmy. Zdarzyło mi się także wystąpić na scenie tamtego PDK. Prowadziłem jako konferansjer koncert zespołu „Winigamy” z Domu Kultury „Chemik”.
Szedłem niegdyś w 1970 roku ulicą Kościuszki i na zakręcie w obrębie dzisiejszego ronda przy Kościuszki zatrzymał się autobus „San” obklejony plakatami „Czerwonych Gitar”. Otworzyły się drzwi i ktoś mnie zagadnął: którędy do domu kultury? Okazało się, że na koncert jechał zespół „Czerwone Gitary”. Wskoczyłem do autobusu i podjechaliśmy przed stary PDK gdzie pomagałem wyładowywać im sprzęt. W nagrodę za to członkowie zespołu zaproponowali mi darmowe wejście na koncert. Miałem już jednak kupiony bilet. Zrewanżowali się złożeniem podpisów na plakacie, który schowałem do pulpitu inspicjenta, kupionego do nowego domu kultury. Po koncercie zapomniałem o plakacie. Wróciłem do domu z autografami w pamiętniku. Uznałem, że plakat przepadł. Zamknąłem ten rozdział. Okazało się, że nie na zawsze. Nastał dzień otwarcia nowego budynku PDK - 26 września 1970 roku. Stałem w tłumie ludzi, nie miałem żadnego zaproszenia. Wtedy przyjechała ekipa Telewizji Rzeszów, żeby nakręcić materiał. Okazało się, że znam operatora Tadeusza Metza, który mnie zagadnął czy nie chciałbym im pomóc. Mieli kamerzystę, dźwiękowca, ale nie mieli oświetleniowca. Powiedział mi: będziesz trzymał lampę. Tym sposobem wszedłem na otwarcie domu kultury. Byłem w uprzywilejowanej sytuacji, bo mogłem być wszędzie, gdzie inni nie mogli wejść. Gdy stałem na scenie zobaczyłem pulpit, do którego schowałem afisz z autografami „Czerwonych Gitar”. Okazało się, że po kilku miesiącach był tam nadal.
Nie był to jedyny mój kontakt z tym zespołem. Jesienią 1991 „Nowiny” przeprowadziły konkurs wiedzy z okazji jubileuszu ćwierćwiecza „Czerwonych Gitar”. Wygraliśmy z Krzyśkiem Kamińskim, którego znasz, wejściówki na imprezę w Rzeszowie. Pojechałem z córką na koncert, po którym przeprowadzałem wywiady z wszystkimi artystami w kuluarach, potem w drodze do hotelu „Rzeszów” i jeszcze tamże. Zrobiłem mnóstwo zdjęć. Zaniosłem do fotografa, gdzie pani wyciągając kasetę, urwała film. Zostało tylko jedno zdjęcie z Jerzym Kosselą. Wywiad ukazał się w „Podkarpaciu” w lutym 1992. W październiku 1993 byłem w Poznaniu na kursie komputerowym. Poszedłem przed halę, gdzie „Czerwone Gitary” miały występować. Biletów nie było, ale rozpoznał mnie impresario zespołu i wprowadził na zaplecze podczas przerwy w koncercie. Byli wszyscy z wyjątkiem... Kosseli. Powtórzyliśmy zdjęcia.
Jak trafiłeś do JDK, gdzie pracowałeś dziesięć lat, od 1974 do 1984 roku, pełniąc przez kilka miesięcy także obowiązki dyrektora.
- Zatrudnienie w Jasielskim Domu Kultury zaproponował mi pan Marian Sobel. Wtedy pracowałem w Urzędzie Powiatowym - Wydziale Oświaty, który ze względu na remont był przeniesiony tymczasowo na ulicę Staszica, w budynku, gdzie obecnie jest Urząd Skarbowy. Przyszedł do mnie pan Sobel i poprosił, żebym mu zaniósł dokument do księgowości w Rynku. To był piątek, przed godziną 16. Powiedziałem mu wtedy, że ktoś taki jak ja by mu się przydał. A on na to: to ja cię zatrudnię od poniedziałku. Jako zwierzchnik domu kultury zatrudnił mnie na etacie w PDK i oddelegował do pracy w Wydziale Kultury Urzędu Powiatowego. To był rok 1974, a w następnym zlikwidowano powiaty i powstały nowe województwa. Inni szukali pracy, ja ją miałem.
W JDK byłem instruktorem oświatowym, później kierownikiem działu oświatowo - artystycznego i przez 9 miesięcy na przełomie 1978/1979 roku pełniłem obowiązki dyrektora. Pewnie zostałbym dyrektorem dłużej, gdybym zadeklarował wstąpienie do PZPR, a na to się nie zgodziłem.
Praca w JDK była dla mnie niesamowitą przygodą. Napisałem pracę magisterską „Kulturotwórcza rola Jasielskiego Domu Kultury”, obronioną z bardzo dobrym wynikiem na Uniwersytecie Śląskim - filia w Cieszynie, gdzie studiowałem. Tamże konfrontowałem na bieżąco jasielskie doświadczenia z tamtą kulturą, zupełnie inną z Zaolzia czy Beskidu Śląskiego. Trafiłem tam przypadkowo. Bo wcześniej, gdy kończyłem Studium Kulturalno - Oświatowe w Krakowie, to nam powiedziano, że absolwenci z oceną na pięć pójdą na nowo tworzony kierunek na Uniwersytecie Jagiellońskim. Spełniłem ten warunek, ale nie przyjęli mnie dlatego, że obowiązywała w tym jedynym roku dziwna rejonizacja - na UJ rekrutowali z ówczesnego województwa krakowskiego, a z rzeszowskiego - do Cieszyna. Napisałem list do ówczesnego rektora Mieczysława Karasia, który zadeklarował pomoc. Mnie jednak tak zafascynowała tamta kultura z Cieszyna, że już się nie przeniosłem.
W latach pracy w JDK byłeś kierownikiem biura organizacyjnego Festiwalu Kapel, Ludowych, Śpiewaków i Instrumentalistów „Jasielskie Okółki”.
- Festiwal wymyślili Jan Nowosielski i Józef Ryba z Zakładowego Domu Kultury „Chemik” ZTS „Gamrat” w Jaśle. Oni też zainaugurowali imprezę. Wysiłek organizacyjny był jednak tak ogromny, że zakładowy dom kultury nie był w stanie ogarnąć festiwalu i „Jasielskie Okółki” trafiły pod skrzydła JDK. Przyjmowaliśmy po 800 wykonawców z całego kraju. Trzeba ich było zakwaterować w internatach, wyżywić, przygotować merytorycznie koncerty. Przyjeżdżali naukowcy z Polskiej Akademii Nauk, Polskie Radio, Telewizja Polska. Na żywo, w kolorze, w porze dobrej oglądalności transmitowano festiwal z Jasła. Odbywał się też kiermasz sztuki ludowej. Tańczyły renomowane zespoły z folklorem artystycznie opracowanym: „Połoniny”, „Skalni”, „Promni” – w tym między innymi Jarosław Kalinowski, późniejszy polityk, wicepremier i wicemarszałek Sejmu RP. Byłem ongiś w parlamencie i jako łowca autografów chciałem zdobyć podpis Kalinowskiego. Wszedłem do biura, nie zastałem wicemarszałka Sejmu. Jego asystent zapytał mnie w jakiej sprawie przychodzę. Powiedziałem, że w bardzo prozaicznej - zbieram autografy, przyjechałem z Jasła. Gdy usłyszał skąd jestem, powiedział, że Kalinowski poszedł do fryzjera sejmowego i zaraz wróci. Zaczekałem i wtedy od asystenta dowiedziałem się, że obaj tańczyli na „Jasielskich Okółkach”. A my trafiliśmy łatwo do „Promnych”, bo ich ówczesny szef Stanisław Józef Kolbusz pochodził z Brzostku.
Z lat pracy w JDK zasłynąłeś między innymi wywiadami z gwiazdami polskiej estrady, show biznesu, zamieszczanymi w nieistniejącym już tygodniku „Podkarpacie”.
- Do moich obowiązków w JDK należało dbanie o to, żeby wykonawcy wpisali się do kroniki. Szedłem do artystów, żeby tego dokonali. Spotykałem się z nimi, czasami wskazywałem miejsca w mieście, gdzie mogą zjeść obiad. Byli tacy artyści, którzy może nawet nie wiedzieli gdzie są, bo ich pobyt sprowadzał się do koncertu, hotelu, jedzenia i wyjazdu. Byli też inni, którzy chcieli zobaczyć Jasło, dowiedzieć się o jego historii. Bywało, że prosili, żeby wyjść z nimi do miasta i zrobić zdjęcie. Wspomagałem ich. Wpadłem na pomysł, żeby spróbować przeprowadzać wywiady.
Na pierwszy ogień poszedł zespół „Bajm”. Dom kultury był wtedy oblężony przez ludzi niczym twierdza. Oczywiście zabrakło biletów. Zadałem Beacie Kozidrak siedem banalnych pytań w garderobie i poprosiłem o autograf. To był mój pierwszy artykuł z rozmową, który ukazał się 7 grudnia 1983 roku. Tak się zrodził cykl moich wywiadów - w gazecie była rozmowa z gwiazdą estrady, zdjęcie i autograf dedykowany czytelnikom „Podkarpacia”. Na ogół spotykałem się z sympatią artystów, ale było to często niełatwe technicznie zadanie. Wokalista zmęczony, spocony ..
... i pewnie też rozkapryszony.
- To akurat rzadko się zdarzało. Im bardziej uznany artysta, tym miał większy szacunek do mnie jako rozmówcy oraz dla widzów. Największy problem sprawiali mi muzycy rockowi, gwiazdy jednego sezonu, rozkapryszeni, wtedy akurat czasami na fali popularności. Przy zbieraniu dedykacji dla czytelników tygodnika musiałem pilnować, żeby to był autograf napisany czarnym długopisem na białej kartce papieru, bo takie były wtedy wymogi druku. Oczywiście wywiad z autografem musiałem dostarczyć do redakcji w Krośnie, a ta do zakładów graficznych w Rzeszowie. Czasami podążałem tym śladem, bo chciałem odzyskać autograf.
Gorzej było z fotografiami, bo gwiazdy najczęściej chciały zdjęcie wykonane przez renomowanego fotografa - Zofię Nasierowską. Ściągnięcie takiego zdjęcia w tamtych czasach było nie lada wyzwaniem. Studio pani Nasierowskiej nie zawsze wiedziało o co chodzi, bo artyści nie przekazywali informacji.
Sporadycznie udawało się nam robić zdjęcia podczas występu na scenie lub na zapleczu. Różnie z tym bywało. Artyści zgadzali się lub nie. Przez to rzadko, ale się zdarzało, że rozmowa w gazecie była z dedykacją, ale bez zdjęcia.
Dzięki tym wywiadom stałem się znany i rozpoznawalny w środowisku estradowym. Kiedyś występowała w Jaśle i Krośnie grupa artystów, między innymi Jerzy Kryszak. Przeprowadziłem wtedy 16 wywiadów, które robiłem w domu kultury w Jaśle, w autobusie z Jasła do Krosna i tamże w hotelu. Była wówczas też Olga Lipińska. Podszedłem do niej, przedstawiłem się i poprosiłem o rozmowę. A ona do mnie tak: - a to pan, który słynie w naszym środowisku z tego, że zawsze wysyła nam gazety. Dla mnie była to swoista nobilitacja. Artysta zawsze otrzymywał na podany adres dwa „Podkarpacia”. Dla mnie to też była frajda, że ktoś mi zaufał i dawał prywatny adres.
Autoryzowałeś te rozmowy?
- Były z tym problemy, różnie to bywało Najczęściej wysyłałem pocztą wywiad do artysty i otrzymywałem tekst po autoryzacji. Na przykład Krystyna Loska powiedziała mi, że wtedy, a wtedy będzie w hotelu w Tarnowie, proszę zadzwonić o dwunastej i przeczytać mi przez telefon.
Rozmowy nagrywałem lub notowałem. Wolałem pisać. Zdarzało się, że od razu czytałem artyście zapisane przeze mnie jego słowa. Miałem przygodę ze Stanisławem Mikulskim, którego nagrywałem nie swoim magnetofonem, bo mój zawiódł. Miałem taki zwyczaj, że na koniec rozmowy ostatni fragment odsłuchiwałem. Cofam rozmowę z Mikulskim, słyszę tylko jakieś chrobotanie. Nie została nagrana. Jak się potem okazało, głowica pożyczonego magnetofonu była zanieczyszczona. Mikulski zapytał mnie czy coś pamiętam z tej rozmowy i zgodził się, żebym napisał. Pytany przeze mnie o autoryzację, tylko machnął ręką. Napisałem od razu, na gorąco po rozmowie, żeby nie zapomnieć. Spotkałem pana Stanisława później w Kołobrzegu. Z uśmiechem zaakceptował to, co mu oczywiście przesłałem już wydrukowane w gazecie.
Każdy wywiad to była wielka przygoda i przeżycie. Starałem się, żeby rozmowy były monotematyczne. Oczywiście czytałem inne wywiady, ale nie po to, żeby powielać pytania. Z Wojciechem Mannem i Krzysztofem Materną rozmawiałem o śmiechu, trochę w takiej konwencji naukowej. Wcześniej przeczytałem książkę o śmiechu. Rozmawiałem z nimi w hotelu. Mann podczas całego wywiadu leżał na łóżku, pijąc kawę. Natomiast Materna był w tym czasie pod prysznicem. Mieszkali w jednym pokoju.
Na przykład z Jerzym Cnotą rozmawiałem o cnotach wszelakich. Do każdej rozmowy się przygotowywałem. Kiedy podszedłem do Edyty Geppert w JDK, wyjawiłem, że to żona odkryła ją jako wokalistkę i zgłębiła moje przygotowanie do tej rozmowy. To spotkanie zaowocowało pożyteczną znajomością z panią Edytą i jej mężem Piotrem, który pomógł mi wpuścić grupę kolonistów na próbę festiwalu w Opolu. Byliśmy wtedy na kolonii w Strzelcach Opolskich i wprowadziłem ponad sto osób, dzięki mężowi Edyty Geppert, do amfiteatru opolskiego.
Znajomości zza kulis sceny JDK pomagały mi dostać się na różne koncerty czy do teatru. Byłem na wypoczynku w Kołobrzegu. Występował Marcin Daniec. Oczywiście nie było ani jednego wolnego miejsca. Podałem pani dyrektor amfiteatru wizytówkę. Wróciła z odpowiedzią, że panu Marcinowi będzie miło mnie ugościć. Mogę mnożyć takie przykłady z teatrów warszawskich i krakowskich.
Większość wywiadów przeprowadziłem w kuluarach JDK, ale gdy ta forma się rozkręciła, to zacząłem wędrować, najczęściej do telewizji w Warszawie, gdzie można było spotkać wielu znanych artystów. Przeprowadziłem dziesiątki wywiadów z czołówką polskiej estrady i teatru.
Dziesięć lat, a tyle pracowałeś w JDK, to niewiele w życiu każdego z nas. Dla Ciebie, wtedy młodego, były to lata bardzo dużej aktywności, chyba niezwykle istotne, które ukształtowały Twoją osobowość.
- I poczucie odpowiedzialności. Była to też swoista nobilitacja w środowisku. Miałem to szczęście, że kolejni dyrektorzy stawiali mi nie tylko zadania, ale i dawali kompetencje. To był ciągły rozwój. Do pracy w MDK szedłem już z bagażem doświadczeń, miałem trochę praktyki w kierowaniu ludźmi, ale też umiejętności czysto technicznych jak chociażby podłączenia sprzętu akustycznego czy roznoszenia krzeseł. Nigdy się takich zajęć nie wstydziłem.
Dużo wyniosłem z rozmów z artystami ludowymi. Emanowała z nich mądrość życiowa, szczerość w przekazie, skromność. Pamiętam na przykład Józefa Doktora z Toków, portiera w domu kultury, równocześnie skrzypka, bardzo porządnego człowieka. Poznałem wtedy wielu innych twórców ludowych, muzyków wszelkiej maści, których trzeba było bardzo godnie przyjąć. Tego wszystkiego nauczył mnie JDK.
Wartościowych ludzi wokół mnie było wtedy wielu. Jeszcze w starym PDK odkryłem Alfredę Drankę. To zbieżność nazwisk nas zbliżyła, a nie żadne pokrewieństwo. Była to pani pracująca jako instruktor muzyczny w PDK, przez wiele lat grała też w Jasielskiej Orkiestrze Symfonicznej. Wielką frajdą było pracować w JDK kiedy miasto powiatowe miało orkiestrę symfoniczną. Przyjeżdżali do nas tacy artyści jak Halina Czerny-Stefańska, Bernard Ładysz. Koncert z ich udziałem - ależ to była uczta duchowa. Obcowanie z nimi - kolejnymi przeżyciami. Moim zadaniem było profesjonalnie przygotować afisz, program na koncert i godnie nieść ten bagaż niesamowitej przygody. Fajne było to, że Franciszek Mucha, niestrudzony animator i dyrygent orkiestry, mieszkał w sąsiedztwie - ja na Piotra Skargi, a on na Basztowej.
Byłeś świadkiem zapewne wielu różnych sytuacji, być może także takich, które przeszły do legend czy anegdot.
- Bywały rzeczywiście różne historie. Przyjechał do nas Mieczysław Fogg. W tym samym dniu jego żona złamała nogę. Piosenkarz chciał szybko porozumieć się z cierpiącą w Warszawie małżonką. To były takie czasy, że na połączenie telefoniczne ze stolicą czekało się długo. Powiedziałem pani z telekomunikacji, że Mieczysław Fogg chce rozmawiać. Po drugiej stronie niedowierzanie, czy aby to prawda. Artysta się przedstawił, porozmawiał z panią łączącą rozmowy i zaprosił na koncert, został połączony od ręki. To były miłe akcenty. Trzeba było to wszystko logistycznie przygotować, niepostrzeżenie zorganizować.
Mieliśmy też incydent. Okazało się, że zespół „Kombi”, który za chwilę miał wystąpić na scenie, został okradziony w restauracji „Jasielska”. Zdenerwowanie. Muzycy stracili dokumenty i modne wtedy kurtki skórzane. Koncert musi się odbyć. Co robimy? Gramy! Sala pełna i nagle na widownię wkracza milicjant w pełnym umundurowaniu, z torbą, pałką u boku. Nie zważając na nic, wali na scenę z komunikatem, że skradziony dobytek zespołu został odzyskany. Wzbudził entuzjazm i radość zespołu oraz aplauz widowni.
Miałem też inną przygodę. Kolega Janek - elektryk, który miał zjazd koleżeński w Turaszówce, poprosił mnie, żebym go zastąpił. Byłem obznajomiony z techniką w JDK. A zespoły czy soliści mieli zawsze swojego elektryka i sami się podłączali. Przyjechał zespół „Vox”. Udostępniam im gniazdko. A facet z ich ekipy mówi do mnie: ty tu jesteś elektrykiem. Podłącz nas nie na wtyczkę, tylko na sztywno. I podał mi trzy kable. Wdrapałem się do kabiny elektryka i w ciemności podłączyłem jak potrafiłem. Wokaliści podeszli do mikrofonów i odskoczyli. Okazało się, że prąd ich poraził. Źle podłączyłem. Konsternacja. Jest jakieś przebicie, a widownia pełna. Włączyłem szybko zasilanie awaryjne. Mówię elektrykowi z ekipy „Voxu”: podłącz ty, bo ja nie jestem elektrykiem. A on na to: jak to nie jesteś!? Powiedziałem mu, że później mu wszystko wytłumaczę. Koncert się odbył i dopiero wtedy elektryk z ekipy technicznej zespołu powiedział mi, że jak byli w JDK poprzednim razem, nie z zespołem „Vox”, tylko z innymi muzykami, bo często bywało tak, że ekipa techniczna była przypisana różnym wykonawcom, to zostali po koncercie, coś popijali i rozbili krzesło. Nasz elektryk podkablował ich do dyrektora domu kultury, który wyciągnął jakieś konsekwencje, kazał naprawić szkodę czy uiścić opłatę. Postanowili, że gdy przyjadą następnym razem do JDK, to się odgryzą na elektryku. Padło na mnie, bo posturą przypominałem kolegę.
Do kabiny elektryka trzeba było wdrapać się po drabince. Innym razem kiedyś schodziłem i pękły mi spodnie na szyciu. Co robić? Sala pełna ludzi. Nie było wtedy takiej łączności jak dzisiaj w dobie telefonów komórkowych. Pobiegłem dookoła budynku JDK w tych rozdartych spodniach i uzyskałem gdzieś w kącie szybką pomoc krawiecką.
Rankiem przed pójściem do JDK miałem taki zwyczaj w domu, że maszynką elektryczną najpierw goliłem jedną część twarzy, a potem dopiero drugą. Gdy ogoliłem się z jednej strony, to wyłączyli mi prąd. Szybko z golarką pobiegłem do JDK, żeby drugą połowę buzi ogolić w miejscu pracy, gdzie miałem być elegancki.
A była to praca w zasadzie od świtu do nocy. Bywało, że zaskakiwały nas terminy. Od rana była praca administracyjna, a wieczorami przy organizacji koncertu, wernisażu, spotkania czy przyjmowania gości, także z zagranicy.
Napisałem kiedyś do „Widnokręgu”, dodatku kulturalnego „Nowin” taki liścik - „Podanie o podwyżkę”, w którym argumentowałem, że pracownicy kultury, pracujący twórczo, są słabo wynagradzani. Ten list ukazał się we wtorkowym „Widnokręgu” 20 września 1983 roku. W tym samym czasie zorganizowałem wystawę wszystkich tytułów gazet wydawanych w Polsce przez RSW Prasa-Książka-Ruch. Wyciąłem ten artykuł z „Widnokręgu”, nakleiłem na karton i powiesiłem na wystawie przy witrynie „Nowin” Na otwarcie przyjechał wicewojewoda krośnieński Jan Idec i do dyrektora JDK: co wyście tu zrobili! Podanie o podwyżkę! Dyrektor dawał mi ręką znać, żebym umknął z tego pomieszczenia i nie naraził się na bezpośrednią konfrontację. Później dostałem burę za moją samowolę, a kilka dni później Sejm uchwalił podwyżkę dla pracowników kultury. Redaktor Jan Grygiel, który był wydawcą „Widnokręgu”, był najpierw skarcony przez ówczesnego naczelnego Henryka Pasławskiego, a później nagrodzony za wyczucie tematu. Ja też zyskałem u swojego chlebodawcy.
Kiedyś na Dni Jasła na rynku estrada przygotowana i około 7 tysięcy ludzi czeka na występ, a renomowany zespół jazzowy „Jazz Band Ball” z Krakowa nie przyjechał. Musiałem wyjść na scenę i powiedzieć, że tej grupy nie będzie, a wcześniej coś zorganizować w zamian, żeby ludzie nie odeszli. Skompletowaliśmy zespół z „Chemika”, który zaśpiewał i zabawił publiczność.
Wojciech Siemion często prowadził „Jasielskie Okółki”. Ale na któryś spodziewany termin nie mógł przybyć, bo akurat w Bieszczadach kręcili film „Wolna sobota” i reżyser nie zgodził się na opuszczenie przez niego planu zdjęciowego. Zadzwonił do mnie w nocy, że nie przyjedzie. To ja telefonuję z wanny do Juliana Woźniaka z Rzeszowa, żeby on poprowadził. Odmówił, bo miał inne zobowiązania. Z polecenia Siemiona zadzwoniliśmy do Warszawy do aktora Krzysztofa Artura Janczara juniora. Potwierdził, że przyleci rano samolotem do Rzeszowa, ale trzeba go odebrać z lotniska. Nazajutrz okazało się, że gość jest, ale niedysponowany. Znaleźliśmy innego aktora w Tarnowie, ale zanim dojedzie do Jasła, to będzie późno. Na rynku pełno ludzi, kapele przygotowane. Wtedy wyszedłem zabawiać publiczność. Aktor z Tarnowa Włodzimierz Matuszak wreszcie dotarł i pyta: kto to mówił ze sceny? Powiedziałem, że to ja. - To po co żeście mnie ściągali - wypalił. Było to miłe... A teraz jest co wspominać. Prowadziłem też wiele imprez na scenie JDK, w tym pamiętny koncert Zespołu Pieśni i Tańca „Pogórzanie” 12 grudnia 1981 roku na kilka godzin przed wprowadzeniem stanu wojennego...
Jaką rolę spełniał w tamtych latach, gdy Ty pracowałeś, Jasielski Dom Kultury dla miasta i regionu?
- JDK był koordynatorem wszystkich poczynań działalności kulturalnej w powiecie. Służebnym wobec innych; szkół wszystkich typów, GOK-ów oraz Klubów Ruchu i Rolnika. Pracowali tam niesamowici ludzie, którzy działali na rzecz swoich środowisk przy wsparciu Kół Gospodyń Wiejskich i Ochotniczych Straży Pożarnych. Z naszego domu kultury był instruktaż, bardzo dyskretny, żeby nie urazić tych osób oraz promowanie ich działalności, w powiecie i dalej z popularyzacją wartościowych muzyków czy twórców ludowych. Organizowaliśmy koncerty, dożynki, spotkania pokoleń, wystawy, konkursy. Dyrektor domu kultury pan Marian Sobel sprawił, że wielu twórców ludowych zyskało świadczenia socjalne. Tym osobom pomagano zrzeszać się w związkach twórców ludowych. Takim najbardziej renomowanym był Związek Twórców Ludowych w Lublinie. Dawało im to możliwość zarobkowania na rozmaitych kiermaszach, festiwalach sztuki, wystawach w innych domach kultury lub BWA oraz promocji w radiu, telewizji i prasie. Pośredniczyliśmy w kontaktach tych twórców z dziennikarzami. Mieli do nas zaufanie, a myśmy zyskali znajomości, które procentują do dziś. Wielu twórców już nie żyje, jednak nadal wspomina się ich z sentymentem. Cieszy dziś fakt odradzających się kół gospodyń wiejskich.
Różnie bywało w tamtych latach. Do klubu Ruchu czy Rolnika jechaliśmy naszą „Nyską” PeKaeSem, eMKaeSem, rowerem, czasami pieszo. Wracało się późno, albo i na drugi dzień. Była to wielka przygoda, mnóstwo znajomości i sympatyczny krąg współpracowników - kompetentnych, życzliwych. W domu kultury stanowiliśmy zawsze zgrany zespół. Pewnie wynikało to z polityki kadrowej moich zwierzchników, ale też z tego, że mieliśmy czas na budowanie dobrych relacji towarzyskich.
Oczywiście działaliśmy z określoną polityką państwa, zwłaszcza jednej partii, ale trzeba obiektywnie powiedzieć, że generalnie władza sprzyjała rozwojowi i upowszechnianiu kultury. Było zrozumienie dla wielu spraw. Nie spotkałem się z żadnym wetem, a wręcz przeciwnie - z dużą pomocą. Twórcy byli szanowani. Animatorzy byli trochę naciskani ideologicznie.
Praca w domu kultury dała mi możliwości poznania kraju oraz współpracy z innymi placówkami kulturalnymi województwa rzeszowskiego. Dawało nam to możliwość specjalizacji. Mieliśmy duże wsparcie ze strony Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie. Współpracowaliśmy też z placówkami zagranicznymi.
Z JDK przeszedłeś na stanowisko dyrektora Młodzieżowego Domu Kultury. Nie żałujesz tej decyzji?
- Nie żałuję, chociaż żal było odejść z JDK. Propozycję przejęcia Młodzieżowego Domu Kultury otrzymałem w 1983 roku od burmistrza miasta oraz inspektora oświaty. Byłem w trakcie organizacji Festiwalu „Jasielskie Okółki”. Nie mogłem tego zostawić. Wtedy dyrektorem MDK został wspaniały człowiek Ryszard Gryboś, nauczyciel w Nowym Żmigrodzie. Dobry organizator, ale - jak sam wyznał - nie czuł domu kultury, a bardziej pracę w szkole. Po roku awansował na inspektora w wydziale oświaty. Wtedy ponowiono prośbę wobec mnie w sierpniu 1984 roku, już po zamknięciu spraw okółkowych. Było to dla mnie wyzwanie. Dzisiaj tego nie żałuję. Obie placówki kulturalne prowadziły wiele wspólnych działań. MDK nie miał takiej bazy lokalowej jak JDK. I odwrotnie - JDK nie miał takiego zaplecza jak MDK. Współpracowaliśmy. Były nawet podejmowane próby połączenia, to jednak takie placówki kultury z założenia działają w różnych obszarach. JDK jako instytucja samorządowa, a MDK w systemie edukacji narodowej jako placówka wychowania pozaszkolnego wspomagająca pracę dydaktyczną szkół. Gdy nie było MDK, to taką rolę pełnił właśnie JDK.
Z tego co wiem, to nigdy tak naprawdę nie odciąłeś pępowiny z JDK. Nadal utrzymujesz, także już jako emeryt, bliskie kontakty z tą placówką kultury.
- Jako uczestnik życia kulturalnego, emeryt, osoba, która nie może sobie pozwolić na karnet dwuosobowy do teatru na cały sezon, to mimo tego znajduje coś dla siebie, najczęściej w postaci wystaw, tudzież okazjonalnych imprez, także rozrywkowych. Trzeba przyznać, że oferta JDK jest bogata. Malkontentom powiem, że za tym stoi żmudna praca, bo trzeba to wszystko sfinansować, przygotować, zapewnić bezpieczeństwo, nagłośnić. JDK ma propozycje na moją kieszeń, a także gratisowe zaproszenia, z czego korzystamy. Poza tym jakiś czas, sporo publikowałem w „Obiektywie Jasielskim” wydawanym przez JDK.
Patrzę na ofertę JDK także szerzej. Jako dziadek dostrzegam tam propozycje dla mojej wnuczki czyli dla dziecka, jest też oferta dla pani lubiącej rękodzieło, dla uzdolnionych muzycznie, plastycznie, oratorsko, ruchowo. Pożyteczna jest również działalność oświatowa. Patrząc zupełnie chłodnym okiem, dom kultury ma bogatą ofertę dla miasta i regionu. JDK w skali kraju to już znana firma z utrwaloną tożsamością.
Całe Twoje życie zawodowe i Twoje pasje skupione są wokół szeroko rozumianej kultury. Jesteś od lat instytucją, którą można śmiało nazwać „Zbigniew Dranka”. Dokumentujesz, utrwalasz dla potomnych wydarzenia w Jaśle i związane z tym miastem, nie wspominając już o pozytywnej maniakalności w zbieractwie różnych pamiątek. To co dla jednych jest tylko jakimś kawałkiem papieru czy bezużytecznym przedmiotem, dla Ciebie ma wartość historyczną.
- Dziękuję. To nie przyszło samo, to się buduje nawet nieświadomie, bo dokumentując pewne zjawiska czy zbierając autografy różnych osób, wtedy przed laty nie myślałem jaką posiadają, wartość. Przychodzi to teraz i całe szczęście, że rozmaite etapy działalności domu kultury w miarę systematycznie starałem się dokumentować. Teraz porządkuję. Nie wszystko mam, bo brakowało czasu, i nad tym ubolewam. Nie chodzi o mnie. Są to dokumenty życia publicznego. Nawet mała notatka prasowa ma swoje znaczenie i wartość po latach.
Czy jako równolatek JDK, patrząc teraz przez pryzmat własnego doświadczenia, coś byś zmienił w swoim życiu?
- To były piękne dni. Nic bym nie zmienił. Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Miałem przy tym duże wsparcie rodziny, zwłaszcza żony i jej szczególną wyrozumiałość oraz życzliwość córki. Gdy wszyscy dookoła mieli wolne, to ja szedłem do pracy. Dam taki przykład: 24 czerwca są imieniny Janiny i Jana czyli mamy i teścia. Wszyscy w garniturkach z bukietem do rodziców, a ja na rynek, bo odbywały się Dni Jasła.
W swoim życiu kierujesz się myślą Leonarda da Vinci: „Zostawiajmy po sobie dobre imię i trwałą pamięć wśród śmiertelnych, aby nasze życie nie przeszło nadaremnie”.
- Dlatego sądzę, że przetrwam wśród śmiertelnych jakiś czas. Może nie wszystek umrę.
- Jest przede wszystkim moim rówieśnikiem (uśmiech). Dom kultury powstał 1 maja 1950 roku, a ja urodziłem się 27 października tego samego roku w byłej Bursie Gimnazjalnej czyli w starym szpitalu. Dedukując, pewnie mnie wieźli do domu rodzinnego koło domu kultury, który wtedy w nazwie miał człon powiatowy. Żartowałem, że otworzyłem oko, patrzę, a w budynku byłej „Zgody” jest dom kultury. W dorosłości zebrałem wspomnienia trzech z pięciu osób z pierwszej załogi PDK; kierowniczki świętej pamięci Zygmunty Cieniawy i będących wśród nas Zofii Krok i Henryka Zycha.
A bez dedukcji - chyba trochę wspomnień z lat młodości pewnie też zostało...
- Bywałem w nim jako uczeń na przedstawieniach, a potem głównie na imprezach rozrywkowych. Pamiętam, że organizowano tam zabawy taneczne dla dorosłych. Była biblioteka i zajęcia oświatowe, konkursy oraz imprezy plenerowe. Zapamiętałem wystawienie „Starej baśni” w parku gorajowickim, bodajże z 1960 roku w miejscu, gdzie dzisiaj stoi szpital. Było to niezwykle barwne widowisko, reżyserowane przez Marię Witowską, pracownicę domu kultury, a dekoracje robił jej mąż Stanisław Witowski z Jasła. Znałem to małżeństwo bardzo dobrze przez bliskość bytowania, bo ja mieszkałem na Piotra Skargi, a państwo Witowscy przy cmentarzu.
Powiatowy Dom Kultury w budynku byłej „Zgody” funkcjonował do 1970 roku. Doskonale pamiętam kino w starym PDK. Na środku sali stała konstrukcja z kabiną i wyświetlano filmy. Zdarzyło mi się także wystąpić na scenie tamtego PDK. Prowadziłem jako konferansjer koncert zespołu „Winigamy” z Domu Kultury „Chemik”.
Szedłem niegdyś w 1970 roku ulicą Kościuszki i na zakręcie w obrębie dzisiejszego ronda przy Kościuszki zatrzymał się autobus „San” obklejony plakatami „Czerwonych Gitar”. Otworzyły się drzwi i ktoś mnie zagadnął: którędy do domu kultury? Okazało się, że na koncert jechał zespół „Czerwone Gitary”. Wskoczyłem do autobusu i podjechaliśmy przed stary PDK gdzie pomagałem wyładowywać im sprzęt. W nagrodę za to członkowie zespołu zaproponowali mi darmowe wejście na koncert. Miałem już jednak kupiony bilet. Zrewanżowali się złożeniem podpisów na plakacie, który schowałem do pulpitu inspicjenta, kupionego do nowego domu kultury. Po koncercie zapomniałem o plakacie. Wróciłem do domu z autografami w pamiętniku. Uznałem, że plakat przepadł. Zamknąłem ten rozdział. Okazało się, że nie na zawsze. Nastał dzień otwarcia nowego budynku PDK - 26 września 1970 roku. Stałem w tłumie ludzi, nie miałem żadnego zaproszenia. Wtedy przyjechała ekipa Telewizji Rzeszów, żeby nakręcić materiał. Okazało się, że znam operatora Tadeusza Metza, który mnie zagadnął czy nie chciałbym im pomóc. Mieli kamerzystę, dźwiękowca, ale nie mieli oświetleniowca. Powiedział mi: będziesz trzymał lampę. Tym sposobem wszedłem na otwarcie domu kultury. Byłem w uprzywilejowanej sytuacji, bo mogłem być wszędzie, gdzie inni nie mogli wejść. Gdy stałem na scenie zobaczyłem pulpit, do którego schowałem afisz z autografami „Czerwonych Gitar”. Okazało się, że po kilku miesiącach był tam nadal.
Nie był to jedyny mój kontakt z tym zespołem. Jesienią 1991 „Nowiny” przeprowadziły konkurs wiedzy z okazji jubileuszu ćwierćwiecza „Czerwonych Gitar”. Wygraliśmy z Krzyśkiem Kamińskim, którego znasz, wejściówki na imprezę w Rzeszowie. Pojechałem z córką na koncert, po którym przeprowadzałem wywiady z wszystkimi artystami w kuluarach, potem w drodze do hotelu „Rzeszów” i jeszcze tamże. Zrobiłem mnóstwo zdjęć. Zaniosłem do fotografa, gdzie pani wyciągając kasetę, urwała film. Zostało tylko jedno zdjęcie z Jerzym Kosselą. Wywiad ukazał się w „Podkarpaciu” w lutym 1992. W październiku 1993 byłem w Poznaniu na kursie komputerowym. Poszedłem przed halę, gdzie „Czerwone Gitary” miały występować. Biletów nie było, ale rozpoznał mnie impresario zespołu i wprowadził na zaplecze podczas przerwy w koncercie. Byli wszyscy z wyjątkiem... Kosseli. Powtórzyliśmy zdjęcia.
Jak trafiłeś do JDK, gdzie pracowałeś dziesięć lat, od 1974 do 1984 roku, pełniąc przez kilka miesięcy także obowiązki dyrektora.
- Zatrudnienie w Jasielskim Domu Kultury zaproponował mi pan Marian Sobel. Wtedy pracowałem w Urzędzie Powiatowym - Wydziale Oświaty, który ze względu na remont był przeniesiony tymczasowo na ulicę Staszica, w budynku, gdzie obecnie jest Urząd Skarbowy. Przyszedł do mnie pan Sobel i poprosił, żebym mu zaniósł dokument do księgowości w Rynku. To był piątek, przed godziną 16. Powiedziałem mu wtedy, że ktoś taki jak ja by mu się przydał. A on na to: to ja cię zatrudnię od poniedziałku. Jako zwierzchnik domu kultury zatrudnił mnie na etacie w PDK i oddelegował do pracy w Wydziale Kultury Urzędu Powiatowego. To był rok 1974, a w następnym zlikwidowano powiaty i powstały nowe województwa. Inni szukali pracy, ja ją miałem.
W JDK byłem instruktorem oświatowym, później kierownikiem działu oświatowo - artystycznego i przez 9 miesięcy na przełomie 1978/1979 roku pełniłem obowiązki dyrektora. Pewnie zostałbym dyrektorem dłużej, gdybym zadeklarował wstąpienie do PZPR, a na to się nie zgodziłem.
Praca w JDK była dla mnie niesamowitą przygodą. Napisałem pracę magisterską „Kulturotwórcza rola Jasielskiego Domu Kultury”, obronioną z bardzo dobrym wynikiem na Uniwersytecie Śląskim - filia w Cieszynie, gdzie studiowałem. Tamże konfrontowałem na bieżąco jasielskie doświadczenia z tamtą kulturą, zupełnie inną z Zaolzia czy Beskidu Śląskiego. Trafiłem tam przypadkowo. Bo wcześniej, gdy kończyłem Studium Kulturalno - Oświatowe w Krakowie, to nam powiedziano, że absolwenci z oceną na pięć pójdą na nowo tworzony kierunek na Uniwersytecie Jagiellońskim. Spełniłem ten warunek, ale nie przyjęli mnie dlatego, że obowiązywała w tym jedynym roku dziwna rejonizacja - na UJ rekrutowali z ówczesnego województwa krakowskiego, a z rzeszowskiego - do Cieszyna. Napisałem list do ówczesnego rektora Mieczysława Karasia, który zadeklarował pomoc. Mnie jednak tak zafascynowała tamta kultura z Cieszyna, że już się nie przeniosłem.
W latach pracy w JDK byłeś kierownikiem biura organizacyjnego Festiwalu Kapel, Ludowych, Śpiewaków i Instrumentalistów „Jasielskie Okółki”.
- Festiwal wymyślili Jan Nowosielski i Józef Ryba z Zakładowego Domu Kultury „Chemik” ZTS „Gamrat” w Jaśle. Oni też zainaugurowali imprezę. Wysiłek organizacyjny był jednak tak ogromny, że zakładowy dom kultury nie był w stanie ogarnąć festiwalu i „Jasielskie Okółki” trafiły pod skrzydła JDK. Przyjmowaliśmy po 800 wykonawców z całego kraju. Trzeba ich było zakwaterować w internatach, wyżywić, przygotować merytorycznie koncerty. Przyjeżdżali naukowcy z Polskiej Akademii Nauk, Polskie Radio, Telewizja Polska. Na żywo, w kolorze, w porze dobrej oglądalności transmitowano festiwal z Jasła. Odbywał się też kiermasz sztuki ludowej. Tańczyły renomowane zespoły z folklorem artystycznie opracowanym: „Połoniny”, „Skalni”, „Promni” – w tym między innymi Jarosław Kalinowski, późniejszy polityk, wicepremier i wicemarszałek Sejmu RP. Byłem ongiś w parlamencie i jako łowca autografów chciałem zdobyć podpis Kalinowskiego. Wszedłem do biura, nie zastałem wicemarszałka Sejmu. Jego asystent zapytał mnie w jakiej sprawie przychodzę. Powiedziałem, że w bardzo prozaicznej - zbieram autografy, przyjechałem z Jasła. Gdy usłyszał skąd jestem, powiedział, że Kalinowski poszedł do fryzjera sejmowego i zaraz wróci. Zaczekałem i wtedy od asystenta dowiedziałem się, że obaj tańczyli na „Jasielskich Okółkach”. A my trafiliśmy łatwo do „Promnych”, bo ich ówczesny szef Stanisław Józef Kolbusz pochodził z Brzostku.
Z lat pracy w JDK zasłynąłeś między innymi wywiadami z gwiazdami polskiej estrady, show biznesu, zamieszczanymi w nieistniejącym już tygodniku „Podkarpacie”.
- Do moich obowiązków w JDK należało dbanie o to, żeby wykonawcy wpisali się do kroniki. Szedłem do artystów, żeby tego dokonali. Spotykałem się z nimi, czasami wskazywałem miejsca w mieście, gdzie mogą zjeść obiad. Byli tacy artyści, którzy może nawet nie wiedzieli gdzie są, bo ich pobyt sprowadzał się do koncertu, hotelu, jedzenia i wyjazdu. Byli też inni, którzy chcieli zobaczyć Jasło, dowiedzieć się o jego historii. Bywało, że prosili, żeby wyjść z nimi do miasta i zrobić zdjęcie. Wspomagałem ich. Wpadłem na pomysł, żeby spróbować przeprowadzać wywiady.
Na pierwszy ogień poszedł zespół „Bajm”. Dom kultury był wtedy oblężony przez ludzi niczym twierdza. Oczywiście zabrakło biletów. Zadałem Beacie Kozidrak siedem banalnych pytań w garderobie i poprosiłem o autograf. To był mój pierwszy artykuł z rozmową, który ukazał się 7 grudnia 1983 roku. Tak się zrodził cykl moich wywiadów - w gazecie była rozmowa z gwiazdą estrady, zdjęcie i autograf dedykowany czytelnikom „Podkarpacia”. Na ogół spotykałem się z sympatią artystów, ale było to często niełatwe technicznie zadanie. Wokalista zmęczony, spocony ..
... i pewnie też rozkapryszony.
- To akurat rzadko się zdarzało. Im bardziej uznany artysta, tym miał większy szacunek do mnie jako rozmówcy oraz dla widzów. Największy problem sprawiali mi muzycy rockowi, gwiazdy jednego sezonu, rozkapryszeni, wtedy akurat czasami na fali popularności. Przy zbieraniu dedykacji dla czytelników tygodnika musiałem pilnować, żeby to był autograf napisany czarnym długopisem na białej kartce papieru, bo takie były wtedy wymogi druku. Oczywiście wywiad z autografem musiałem dostarczyć do redakcji w Krośnie, a ta do zakładów graficznych w Rzeszowie. Czasami podążałem tym śladem, bo chciałem odzyskać autograf.
Gorzej było z fotografiami, bo gwiazdy najczęściej chciały zdjęcie wykonane przez renomowanego fotografa - Zofię Nasierowską. Ściągnięcie takiego zdjęcia w tamtych czasach było nie lada wyzwaniem. Studio pani Nasierowskiej nie zawsze wiedziało o co chodzi, bo artyści nie przekazywali informacji.
Sporadycznie udawało się nam robić zdjęcia podczas występu na scenie lub na zapleczu. Różnie z tym bywało. Artyści zgadzali się lub nie. Przez to rzadko, ale się zdarzało, że rozmowa w gazecie była z dedykacją, ale bez zdjęcia.
Dzięki tym wywiadom stałem się znany i rozpoznawalny w środowisku estradowym. Kiedyś występowała w Jaśle i Krośnie grupa artystów, między innymi Jerzy Kryszak. Przeprowadziłem wtedy 16 wywiadów, które robiłem w domu kultury w Jaśle, w autobusie z Jasła do Krosna i tamże w hotelu. Była wówczas też Olga Lipińska. Podszedłem do niej, przedstawiłem się i poprosiłem o rozmowę. A ona do mnie tak: - a to pan, który słynie w naszym środowisku z tego, że zawsze wysyła nam gazety. Dla mnie była to swoista nobilitacja. Artysta zawsze otrzymywał na podany adres dwa „Podkarpacia”. Dla mnie to też była frajda, że ktoś mi zaufał i dawał prywatny adres.
Autoryzowałeś te rozmowy?
- Były z tym problemy, różnie to bywało Najczęściej wysyłałem pocztą wywiad do artysty i otrzymywałem tekst po autoryzacji. Na przykład Krystyna Loska powiedziała mi, że wtedy, a wtedy będzie w hotelu w Tarnowie, proszę zadzwonić o dwunastej i przeczytać mi przez telefon.
Rozmowy nagrywałem lub notowałem. Wolałem pisać. Zdarzało się, że od razu czytałem artyście zapisane przeze mnie jego słowa. Miałem przygodę ze Stanisławem Mikulskim, którego nagrywałem nie swoim magnetofonem, bo mój zawiódł. Miałem taki zwyczaj, że na koniec rozmowy ostatni fragment odsłuchiwałem. Cofam rozmowę z Mikulskim, słyszę tylko jakieś chrobotanie. Nie została nagrana. Jak się potem okazało, głowica pożyczonego magnetofonu była zanieczyszczona. Mikulski zapytał mnie czy coś pamiętam z tej rozmowy i zgodził się, żebym napisał. Pytany przeze mnie o autoryzację, tylko machnął ręką. Napisałem od razu, na gorąco po rozmowie, żeby nie zapomnieć. Spotkałem pana Stanisława później w Kołobrzegu. Z uśmiechem zaakceptował to, co mu oczywiście przesłałem już wydrukowane w gazecie.
Każdy wywiad to była wielka przygoda i przeżycie. Starałem się, żeby rozmowy były monotematyczne. Oczywiście czytałem inne wywiady, ale nie po to, żeby powielać pytania. Z Wojciechem Mannem i Krzysztofem Materną rozmawiałem o śmiechu, trochę w takiej konwencji naukowej. Wcześniej przeczytałem książkę o śmiechu. Rozmawiałem z nimi w hotelu. Mann podczas całego wywiadu leżał na łóżku, pijąc kawę. Natomiast Materna był w tym czasie pod prysznicem. Mieszkali w jednym pokoju.
Na przykład z Jerzym Cnotą rozmawiałem o cnotach wszelakich. Do każdej rozmowy się przygotowywałem. Kiedy podszedłem do Edyty Geppert w JDK, wyjawiłem, że to żona odkryła ją jako wokalistkę i zgłębiła moje przygotowanie do tej rozmowy. To spotkanie zaowocowało pożyteczną znajomością z panią Edytą i jej mężem Piotrem, który pomógł mi wpuścić grupę kolonistów na próbę festiwalu w Opolu. Byliśmy wtedy na kolonii w Strzelcach Opolskich i wprowadziłem ponad sto osób, dzięki mężowi Edyty Geppert, do amfiteatru opolskiego.
Znajomości zza kulis sceny JDK pomagały mi dostać się na różne koncerty czy do teatru. Byłem na wypoczynku w Kołobrzegu. Występował Marcin Daniec. Oczywiście nie było ani jednego wolnego miejsca. Podałem pani dyrektor amfiteatru wizytówkę. Wróciła z odpowiedzią, że panu Marcinowi będzie miło mnie ugościć. Mogę mnożyć takie przykłady z teatrów warszawskich i krakowskich.
Większość wywiadów przeprowadziłem w kuluarach JDK, ale gdy ta forma się rozkręciła, to zacząłem wędrować, najczęściej do telewizji w Warszawie, gdzie można było spotkać wielu znanych artystów. Przeprowadziłem dziesiątki wywiadów z czołówką polskiej estrady i teatru.
Dziesięć lat, a tyle pracowałeś w JDK, to niewiele w życiu każdego z nas. Dla Ciebie, wtedy młodego, były to lata bardzo dużej aktywności, chyba niezwykle istotne, które ukształtowały Twoją osobowość.
- I poczucie odpowiedzialności. Była to też swoista nobilitacja w środowisku. Miałem to szczęście, że kolejni dyrektorzy stawiali mi nie tylko zadania, ale i dawali kompetencje. To był ciągły rozwój. Do pracy w MDK szedłem już z bagażem doświadczeń, miałem trochę praktyki w kierowaniu ludźmi, ale też umiejętności czysto technicznych jak chociażby podłączenia sprzętu akustycznego czy roznoszenia krzeseł. Nigdy się takich zajęć nie wstydziłem.
Dużo wyniosłem z rozmów z artystami ludowymi. Emanowała z nich mądrość życiowa, szczerość w przekazie, skromność. Pamiętam na przykład Józefa Doktora z Toków, portiera w domu kultury, równocześnie skrzypka, bardzo porządnego człowieka. Poznałem wtedy wielu innych twórców ludowych, muzyków wszelkiej maści, których trzeba było bardzo godnie przyjąć. Tego wszystkiego nauczył mnie JDK.
Wartościowych ludzi wokół mnie było wtedy wielu. Jeszcze w starym PDK odkryłem Alfredę Drankę. To zbieżność nazwisk nas zbliżyła, a nie żadne pokrewieństwo. Była to pani pracująca jako instruktor muzyczny w PDK, przez wiele lat grała też w Jasielskiej Orkiestrze Symfonicznej. Wielką frajdą było pracować w JDK kiedy miasto powiatowe miało orkiestrę symfoniczną. Przyjeżdżali do nas tacy artyści jak Halina Czerny-Stefańska, Bernard Ładysz. Koncert z ich udziałem - ależ to była uczta duchowa. Obcowanie z nimi - kolejnymi przeżyciami. Moim zadaniem było profesjonalnie przygotować afisz, program na koncert i godnie nieść ten bagaż niesamowitej przygody. Fajne było to, że Franciszek Mucha, niestrudzony animator i dyrygent orkiestry, mieszkał w sąsiedztwie - ja na Piotra Skargi, a on na Basztowej.
Byłeś świadkiem zapewne wielu różnych sytuacji, być może także takich, które przeszły do legend czy anegdot.
- Bywały rzeczywiście różne historie. Przyjechał do nas Mieczysław Fogg. W tym samym dniu jego żona złamała nogę. Piosenkarz chciał szybko porozumieć się z cierpiącą w Warszawie małżonką. To były takie czasy, że na połączenie telefoniczne ze stolicą czekało się długo. Powiedziałem pani z telekomunikacji, że Mieczysław Fogg chce rozmawiać. Po drugiej stronie niedowierzanie, czy aby to prawda. Artysta się przedstawił, porozmawiał z panią łączącą rozmowy i zaprosił na koncert, został połączony od ręki. To były miłe akcenty. Trzeba było to wszystko logistycznie przygotować, niepostrzeżenie zorganizować.
Mieliśmy też incydent. Okazało się, że zespół „Kombi”, który za chwilę miał wystąpić na scenie, został okradziony w restauracji „Jasielska”. Zdenerwowanie. Muzycy stracili dokumenty i modne wtedy kurtki skórzane. Koncert musi się odbyć. Co robimy? Gramy! Sala pełna i nagle na widownię wkracza milicjant w pełnym umundurowaniu, z torbą, pałką u boku. Nie zważając na nic, wali na scenę z komunikatem, że skradziony dobytek zespołu został odzyskany. Wzbudził entuzjazm i radość zespołu oraz aplauz widowni.
Miałem też inną przygodę. Kolega Janek - elektryk, który miał zjazd koleżeński w Turaszówce, poprosił mnie, żebym go zastąpił. Byłem obznajomiony z techniką w JDK. A zespoły czy soliści mieli zawsze swojego elektryka i sami się podłączali. Przyjechał zespół „Vox”. Udostępniam im gniazdko. A facet z ich ekipy mówi do mnie: ty tu jesteś elektrykiem. Podłącz nas nie na wtyczkę, tylko na sztywno. I podał mi trzy kable. Wdrapałem się do kabiny elektryka i w ciemności podłączyłem jak potrafiłem. Wokaliści podeszli do mikrofonów i odskoczyli. Okazało się, że prąd ich poraził. Źle podłączyłem. Konsternacja. Jest jakieś przebicie, a widownia pełna. Włączyłem szybko zasilanie awaryjne. Mówię elektrykowi z ekipy „Voxu”: podłącz ty, bo ja nie jestem elektrykiem. A on na to: jak to nie jesteś!? Powiedziałem mu, że później mu wszystko wytłumaczę. Koncert się odbył i dopiero wtedy elektryk z ekipy technicznej zespołu powiedział mi, że jak byli w JDK poprzednim razem, nie z zespołem „Vox”, tylko z innymi muzykami, bo często bywało tak, że ekipa techniczna była przypisana różnym wykonawcom, to zostali po koncercie, coś popijali i rozbili krzesło. Nasz elektryk podkablował ich do dyrektora domu kultury, który wyciągnął jakieś konsekwencje, kazał naprawić szkodę czy uiścić opłatę. Postanowili, że gdy przyjadą następnym razem do JDK, to się odgryzą na elektryku. Padło na mnie, bo posturą przypominałem kolegę.
Do kabiny elektryka trzeba było wdrapać się po drabince. Innym razem kiedyś schodziłem i pękły mi spodnie na szyciu. Co robić? Sala pełna ludzi. Nie było wtedy takiej łączności jak dzisiaj w dobie telefonów komórkowych. Pobiegłem dookoła budynku JDK w tych rozdartych spodniach i uzyskałem gdzieś w kącie szybką pomoc krawiecką.
Rankiem przed pójściem do JDK miałem taki zwyczaj w domu, że maszynką elektryczną najpierw goliłem jedną część twarzy, a potem dopiero drugą. Gdy ogoliłem się z jednej strony, to wyłączyli mi prąd. Szybko z golarką pobiegłem do JDK, żeby drugą połowę buzi ogolić w miejscu pracy, gdzie miałem być elegancki.
A była to praca w zasadzie od świtu do nocy. Bywało, że zaskakiwały nas terminy. Od rana była praca administracyjna, a wieczorami przy organizacji koncertu, wernisażu, spotkania czy przyjmowania gości, także z zagranicy.
Napisałem kiedyś do „Widnokręgu”, dodatku kulturalnego „Nowin” taki liścik - „Podanie o podwyżkę”, w którym argumentowałem, że pracownicy kultury, pracujący twórczo, są słabo wynagradzani. Ten list ukazał się we wtorkowym „Widnokręgu” 20 września 1983 roku. W tym samym czasie zorganizowałem wystawę wszystkich tytułów gazet wydawanych w Polsce przez RSW Prasa-Książka-Ruch. Wyciąłem ten artykuł z „Widnokręgu”, nakleiłem na karton i powiesiłem na wystawie przy witrynie „Nowin” Na otwarcie przyjechał wicewojewoda krośnieński Jan Idec i do dyrektora JDK: co wyście tu zrobili! Podanie o podwyżkę! Dyrektor dawał mi ręką znać, żebym umknął z tego pomieszczenia i nie naraził się na bezpośrednią konfrontację. Później dostałem burę za moją samowolę, a kilka dni później Sejm uchwalił podwyżkę dla pracowników kultury. Redaktor Jan Grygiel, który był wydawcą „Widnokręgu”, był najpierw skarcony przez ówczesnego naczelnego Henryka Pasławskiego, a później nagrodzony za wyczucie tematu. Ja też zyskałem u swojego chlebodawcy.
Kiedyś na Dni Jasła na rynku estrada przygotowana i około 7 tysięcy ludzi czeka na występ, a renomowany zespół jazzowy „Jazz Band Ball” z Krakowa nie przyjechał. Musiałem wyjść na scenę i powiedzieć, że tej grupy nie będzie, a wcześniej coś zorganizować w zamian, żeby ludzie nie odeszli. Skompletowaliśmy zespół z „Chemika”, który zaśpiewał i zabawił publiczność.
Wojciech Siemion często prowadził „Jasielskie Okółki”. Ale na któryś spodziewany termin nie mógł przybyć, bo akurat w Bieszczadach kręcili film „Wolna sobota” i reżyser nie zgodził się na opuszczenie przez niego planu zdjęciowego. Zadzwonił do mnie w nocy, że nie przyjedzie. To ja telefonuję z wanny do Juliana Woźniaka z Rzeszowa, żeby on poprowadził. Odmówił, bo miał inne zobowiązania. Z polecenia Siemiona zadzwoniliśmy do Warszawy do aktora Krzysztofa Artura Janczara juniora. Potwierdził, że przyleci rano samolotem do Rzeszowa, ale trzeba go odebrać z lotniska. Nazajutrz okazało się, że gość jest, ale niedysponowany. Znaleźliśmy innego aktora w Tarnowie, ale zanim dojedzie do Jasła, to będzie późno. Na rynku pełno ludzi, kapele przygotowane. Wtedy wyszedłem zabawiać publiczność. Aktor z Tarnowa Włodzimierz Matuszak wreszcie dotarł i pyta: kto to mówił ze sceny? Powiedziałem, że to ja. - To po co żeście mnie ściągali - wypalił. Było to miłe... A teraz jest co wspominać. Prowadziłem też wiele imprez na scenie JDK, w tym pamiętny koncert Zespołu Pieśni i Tańca „Pogórzanie” 12 grudnia 1981 roku na kilka godzin przed wprowadzeniem stanu wojennego...
Jaką rolę spełniał w tamtych latach, gdy Ty pracowałeś, Jasielski Dom Kultury dla miasta i regionu?
- JDK był koordynatorem wszystkich poczynań działalności kulturalnej w powiecie. Służebnym wobec innych; szkół wszystkich typów, GOK-ów oraz Klubów Ruchu i Rolnika. Pracowali tam niesamowici ludzie, którzy działali na rzecz swoich środowisk przy wsparciu Kół Gospodyń Wiejskich i Ochotniczych Straży Pożarnych. Z naszego domu kultury był instruktaż, bardzo dyskretny, żeby nie urazić tych osób oraz promowanie ich działalności, w powiecie i dalej z popularyzacją wartościowych muzyków czy twórców ludowych. Organizowaliśmy koncerty, dożynki, spotkania pokoleń, wystawy, konkursy. Dyrektor domu kultury pan Marian Sobel sprawił, że wielu twórców ludowych zyskało świadczenia socjalne. Tym osobom pomagano zrzeszać się w związkach twórców ludowych. Takim najbardziej renomowanym był Związek Twórców Ludowych w Lublinie. Dawało im to możliwość zarobkowania na rozmaitych kiermaszach, festiwalach sztuki, wystawach w innych domach kultury lub BWA oraz promocji w radiu, telewizji i prasie. Pośredniczyliśmy w kontaktach tych twórców z dziennikarzami. Mieli do nas zaufanie, a myśmy zyskali znajomości, które procentują do dziś. Wielu twórców już nie żyje, jednak nadal wspomina się ich z sentymentem. Cieszy dziś fakt odradzających się kół gospodyń wiejskich.
Różnie bywało w tamtych latach. Do klubu Ruchu czy Rolnika jechaliśmy naszą „Nyską” PeKaeSem, eMKaeSem, rowerem, czasami pieszo. Wracało się późno, albo i na drugi dzień. Była to wielka przygoda, mnóstwo znajomości i sympatyczny krąg współpracowników - kompetentnych, życzliwych. W domu kultury stanowiliśmy zawsze zgrany zespół. Pewnie wynikało to z polityki kadrowej moich zwierzchników, ale też z tego, że mieliśmy czas na budowanie dobrych relacji towarzyskich.
Oczywiście działaliśmy z określoną polityką państwa, zwłaszcza jednej partii, ale trzeba obiektywnie powiedzieć, że generalnie władza sprzyjała rozwojowi i upowszechnianiu kultury. Było zrozumienie dla wielu spraw. Nie spotkałem się z żadnym wetem, a wręcz przeciwnie - z dużą pomocą. Twórcy byli szanowani. Animatorzy byli trochę naciskani ideologicznie.
Praca w domu kultury dała mi możliwości poznania kraju oraz współpracy z innymi placówkami kulturalnymi województwa rzeszowskiego. Dawało nam to możliwość specjalizacji. Mieliśmy duże wsparcie ze strony Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie. Współpracowaliśmy też z placówkami zagranicznymi.
Z JDK przeszedłeś na stanowisko dyrektora Młodzieżowego Domu Kultury. Nie żałujesz tej decyzji?
- Nie żałuję, chociaż żal było odejść z JDK. Propozycję przejęcia Młodzieżowego Domu Kultury otrzymałem w 1983 roku od burmistrza miasta oraz inspektora oświaty. Byłem w trakcie organizacji Festiwalu „Jasielskie Okółki”. Nie mogłem tego zostawić. Wtedy dyrektorem MDK został wspaniały człowiek Ryszard Gryboś, nauczyciel w Nowym Żmigrodzie. Dobry organizator, ale - jak sam wyznał - nie czuł domu kultury, a bardziej pracę w szkole. Po roku awansował na inspektora w wydziale oświaty. Wtedy ponowiono prośbę wobec mnie w sierpniu 1984 roku, już po zamknięciu spraw okółkowych. Było to dla mnie wyzwanie. Dzisiaj tego nie żałuję. Obie placówki kulturalne prowadziły wiele wspólnych działań. MDK nie miał takiej bazy lokalowej jak JDK. I odwrotnie - JDK nie miał takiego zaplecza jak MDK. Współpracowaliśmy. Były nawet podejmowane próby połączenia, to jednak takie placówki kultury z założenia działają w różnych obszarach. JDK jako instytucja samorządowa, a MDK w systemie edukacji narodowej jako placówka wychowania pozaszkolnego wspomagająca pracę dydaktyczną szkół. Gdy nie było MDK, to taką rolę pełnił właśnie JDK.
Z tego co wiem, to nigdy tak naprawdę nie odciąłeś pępowiny z JDK. Nadal utrzymujesz, także już jako emeryt, bliskie kontakty z tą placówką kultury.
- Jako uczestnik życia kulturalnego, emeryt, osoba, która nie może sobie pozwolić na karnet dwuosobowy do teatru na cały sezon, to mimo tego znajduje coś dla siebie, najczęściej w postaci wystaw, tudzież okazjonalnych imprez, także rozrywkowych. Trzeba przyznać, że oferta JDK jest bogata. Malkontentom powiem, że za tym stoi żmudna praca, bo trzeba to wszystko sfinansować, przygotować, zapewnić bezpieczeństwo, nagłośnić. JDK ma propozycje na moją kieszeń, a także gratisowe zaproszenia, z czego korzystamy. Poza tym jakiś czas, sporo publikowałem w „Obiektywie Jasielskim” wydawanym przez JDK.
Patrzę na ofertę JDK także szerzej. Jako dziadek dostrzegam tam propozycje dla mojej wnuczki czyli dla dziecka, jest też oferta dla pani lubiącej rękodzieło, dla uzdolnionych muzycznie, plastycznie, oratorsko, ruchowo. Pożyteczna jest również działalność oświatowa. Patrząc zupełnie chłodnym okiem, dom kultury ma bogatą ofertę dla miasta i regionu. JDK w skali kraju to już znana firma z utrwaloną tożsamością.
Całe Twoje życie zawodowe i Twoje pasje skupione są wokół szeroko rozumianej kultury. Jesteś od lat instytucją, którą można śmiało nazwać „Zbigniew Dranka”. Dokumentujesz, utrwalasz dla potomnych wydarzenia w Jaśle i związane z tym miastem, nie wspominając już o pozytywnej maniakalności w zbieractwie różnych pamiątek. To co dla jednych jest tylko jakimś kawałkiem papieru czy bezużytecznym przedmiotem, dla Ciebie ma wartość historyczną.
- Dziękuję. To nie przyszło samo, to się buduje nawet nieświadomie, bo dokumentując pewne zjawiska czy zbierając autografy różnych osób, wtedy przed laty nie myślałem jaką posiadają, wartość. Przychodzi to teraz i całe szczęście, że rozmaite etapy działalności domu kultury w miarę systematycznie starałem się dokumentować. Teraz porządkuję. Nie wszystko mam, bo brakowało czasu, i nad tym ubolewam. Nie chodzi o mnie. Są to dokumenty życia publicznego. Nawet mała notatka prasowa ma swoje znaczenie i wartość po latach.
Czy jako równolatek JDK, patrząc teraz przez pryzmat własnego doświadczenia, coś byś zmienił w swoim życiu?
- To były piękne dni. Nic bym nie zmienił. Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Miałem przy tym duże wsparcie rodziny, zwłaszcza żony i jej szczególną wyrozumiałość oraz życzliwość córki. Gdy wszyscy dookoła mieli wolne, to ja szedłem do pracy. Dam taki przykład: 24 czerwca są imieniny Janiny i Jana czyli mamy i teścia. Wszyscy w garniturkach z bukietem do rodziców, a ja na rynek, bo odbywały się Dni Jasła.
W swoim życiu kierujesz się myślą Leonarda da Vinci: „Zostawiajmy po sobie dobre imię i trwałą pamięć wśród śmiertelnych, aby nasze życie nie przeszło nadaremnie”.
- Dlatego sądzę, że przetrwam wśród śmiertelnych jakiś czas. Może nie wszystek umrę.
Autor: Bogdan Hućko
Nikt jeszcze nie skomentował. Bądź pierwszy!